***
Jaczno, wczesny wieczór. Czarny dom moich dziadków. W zimnym, granatowym powietrzu wisi cisza. Nad źródłem za domem wisi nieruchome, zimne powietrze. Przestało padać. Jest tak cicho, że słychać jak pojedyncze krople wody kapią z krawędzi dachu i uderzają o żwir. I tak przez długi czas, nic poza kroplami.
Okno w czarnej ścianie świeci żółtym, parującym światłem. Wracam do domu. Idę powoli. Otwieram masywne drzwi i przekraczam próg. Każdy krok ciężko dudni w tej ciszy.
W pokoju telewizor Elemis. Nie działa. Stoi w rogu pokoju, udekorowany serwetą, jak martwe oko na inną rzeczywistość. Zepsuł się dawno temu, nie wiadomo kiedy. A może po prostu zgasł, niewłączany od lat. Na ścianie wisi wielki skrzyniowy zegar. Jego czas też dawno się skończył.
***
Cisza. Wyłączam światło i próbuję zasnąć. Nie tak łatwo zasnąć w kompletnych ciemnościach. W mieście cisza i ciemności nocy są nieosiągalną złudą – blask okna zawsze sączy do sypialni szumiącą ulicę. Tutaj cisza i ciemność tworzą nieprzeniknioną, głuchą czerń. Gdy otwieram oczy, nie widzę zupełnie nic, tylko czerń. Zamykam oczy i nic się nie zmienia, widzę tę samą czarną ciszę.
***
Rundka do Różanegostoku. Pogoda nie na zdjęcia, cały klasztor zamazany mokrym śniegiem. Wszędzie szaro i mokro. Zero pieprzonej wiosny. Jedyny zielony obiekt to drewniana zielona willa, która przypomina daczę z morskiego kurortu nad Zatoką Ryską. Kiedyś mieszkała w niej moja matka.
Jazda nad rzekę, do Jałowa, na skarpę z wieżą obserwacyjną. Kiedyś zastałem tam dwoje ludzi. Siedzieli w samochodzie i długo rozmawiali. Nie obserwowali bagien, tylko rozmawiali o czymś ważnym. Ona gwałtownie gestykulowała, jakby mu coś wyrzucała. Przyjechali na bagna załatwić jakieś swoje sprawy.
Dzisiaj też tam byli. To samo zielone audi, ci sami ludzie…
Rzut oka ze skarpy, a potem dwie godziny brodzenia po bagnach. Przydaje się dwumetrowy kij, który wożę w samochodzie. Słychać ptaki, na razie niewiele, jakieś forpoczty. Prawie spod nóg zrywa się łopoczący, szary, pękaty kłąb i odlatuje do lasu. Wracam do domu, rozpalam piec i rysuję plan budynku. Ściany nośne zbudowane są z grubych, czarnych bali. Kiedyś wisiały na nich sznury tytoniu. Wschodnia ściana otwarta na zabagnione źródło i długi ogród. Kiedyś rosły tam słoneczniki. Pod gruszą, wzdłuż wschodniej ściany, nad stawem ze źródła, chciałbym zbudować patio widokiem na łąki.
***
Niebo się przejaśnia. Poziom wody w studni równy z powierzchnią rozmazanej ziemi. Na łąkach błyszczą rozlewiska. W powietrzu coraz więcej owadów. Topole wypuszczają pąki.
Jadę do Kamiennej, po drodze spojrzenie na bagna. W Kamiennej XVII-wieczny, drewniany kościół. Zjeżdżam ze stromej skarpy wprost nad rwący potok, przez który prowadzą cztery chwiejne betonowe płyty.
***
Jazda do Dąbrowy, po drodze znowu Różanystok. Zielona willa świeci pełnym blaskiem. W oddali wejście do sali koncertowej w klasztorze. Obok ciepła cerkiew. Kiedyś spotkałem tam ukraińskiego malarza, który dużo gadał o zen, palił gras i malował polichromie. Ciepła cerkiew nadal jest zamknięta, więc malarz chyba nie dokończył swoich polichromii. A może nawet nie zaczął.
***
Wieczorem czytam lapidaria Kapuścińskiego. Pisze o powszechnej gdzieś w Ameryce Łacińskiej praktyce wyroku śmierci z odroczoną egzekucją. Odroczoną do niewiadomo kiedy. Człowiek z wyrokiem chodzi po ziemi i zatruwa swoją śmiercią innych ludzi. Nikt nie chce z nim rozmawiać. Potem gaśnie, niknie, umiera bez egzekucji. Śmierć dopada go nagle, człowiek nie opiera się przed katami, już bez życia daje się prowadzić na szubienicę i bezwładnie zawisa na sznurze.
Zapamiętałem to lapidarium. Nie wiedziałem dlaczego, aż pomyślałem, że przecież Mikołaj, który żył długo z odroczonym wyrokiem nowotworu, zachowywał się zupełnie inaczej. Zaczął wówczas żyć pełną parą, dużo pracował, dużo rozmawiał z ludźmi, był coraz bardziej aktywny, aż do ostatniej chwili. Gdy umierał, jego serce długo nie chciało przestać bić.
***
Pędzę do Goniądza, a potem do Osowca. Woda rozlała się po horyzont. Kwitną olchy. Krzyczą przelatujące gęsi.
piątek, 27 marca 2009
środa, 4 marca 2009
Robota
W sobotę trzeba było porobotać. Myslał piszpan o niedzieli, ale nie mógł się powstrzymać od działania i też robotał. Dopiero dzisiaj chwila oddechu i czas na weekendowego posta. Takie czasy, kryzys, przednówek, a na dodatek Wielki Post. Jak się obrobię to chyba wyjadę nad Biebrzę i na parę dni zaszyję się w bagnie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)