piątek, 5 czerwca 2009

Przepraszam, czy tu biją gejów, artystów i murzynów?

Amerykański ekonomista Richard Florida sformułował ciekawą teorię. Na podstawie badania 50 miast amerykańskich, w tym 40 największych stwierdził, że czynnikiem który przyciąga do miasta inwestycje w najbardziej zaawansowanych technologicznie sektorach gospodarki jest tzw. kapitał kreatywny, na który składają się trzy elementy:

1. Potencjał technologiczny, w tym wiedza technologiczna mieszkańców
2. Tolerancja i otwartość na różnorodność społeczną
3. Talent mieszkańców

Element pierwszy wydaje się oczywisty - aby inwestować w zaawansowane technologie potrzebne są narzędzia, infrastruktura technologiczna oraz ludzie, którzy potrafią te zasoby wykorzystywać. Wpływ talentu mieszkańców na skłonność inwestorów do lokowania przedsięwzięć w danym mieście też można jakoś zdroworozsądkowo uzasadnić. Ale co ma do tego tolerancja dla gejów, kolorowych i "wszelkiej maści odmieńców"?

Otóż ma. Florida wybadał, że inwestorzy dużo częściej kierują swoje interesy tam, gdzie ludzie są otwarci na różnorodność. Na potrzeby badań powstał nawet tzw. "gay index", który pokazuje, że im więcej w danym mieście mieszka gejów otwarcie manifestujących swoją odrębność, tym chętniej inwestorzy lokują tam swoje pieniądze.

Po publikacji badań Floridy, inni badacze za głowy się połapali. Jak to? Czy ci geje lepiej procesory montują?

Nie. Oni są tylko takim gatunkiem wskaźnikowym, który pokazuje, jak bardzo dana społeczność jest otwarta na różnorodność, na rzeczy nowe i odmienne. Bo oprócz gejowego indeksu decydują też o tym dwa kolejne wskaźniki: ile w badanej populacji jest osób wykonujących zawody twórcze, czyli artystów i konsultantów, a także ilość kolorowych imigrantów mieszkających w danym mieście. Gdzie chętniej osiedlają się geje, kolorowi i artyści, tam jest większa akceptacja społeczna dla różnorodności i inwestorzy spodziewają się bardziej kreatywnych pracowników, bardziej kreatywnych inżynierów i menedżerów. Będą oni chętniej podejmowali śmiałe wyzwania, ryzykowali śmiałe pomysły i tworzyli innowacyjne rozwiązania. Okazuje się, że coś, co się nam wydaje tylko barwnym dodatkiem, kolorytem miasta, jest twardym czynnikiem przyciągającym inwestycje. Doskonałym przykładem potwierdzającym tę teorię jest kejs San Francisco i Krzemowej Doliny, gdzie funkcjonuje ponad 700 firm informatycznych.

Oczywiście Białystok to nie San Francisco :), ale ten przykład pokazuje, jak w tyglu różnorodnych kultur można dostrzec i pomnożyć brzęczącą monetę. Idea wspierania twórczej atmosfery i artystycznego fermentu jest obecna w strategii rozwoju większości europejskich miast. Czeska Praga otwarcie inwestuje w widoczne znamiona różnorodności, tolerancji i talentu. Podobną strategię realizuje Barcelona, Paryż i miasta skandynawskie. Analogią bliższą nam, białostoczanom, choć nieco odległą w czasie, może być Złoty Wiek tolerancyjnej, wielonarodowej, wielowyznaniowej Rzeczypospolitej, kiedy Polska stała się największym (obok Rosji i Turcji) państwem Europy, a także potęgą polityczną, militarną, ekonomiczną i kulturalną. W nauce i sztuce Polacy osiągnęli wówczas poziom europejski. W tolerancyjnej Polsce osiedlali się niemieccy rzemieślnicy, żydowscy kupcy, włoscy artyści, ariańscy literaci i naukowcy.

Wszystko pięknie, dobrze i prawdziwie, tylko... jak się te sprawy macają do Wschodzącego Białegostoku. Czy Białystok naprawdę jest miastem wielu kultur, języków i religii? Czy faktycznie jest miastem nieskrępowanej ekspresji? Czy też zapadłą dziurą pełną tępych osiłków, durnowatych blondynek i betonowych zgredów...




PS. Przy okazji warto przypomnieć, że ostatni bastion niezależnej ekspresji społeczno-artystycznej w Białymstoku, czyli Squat DeCentrum, w 2005 roku został wyeksmitowany na bruk.

Brak komentarzy: